[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mnie jakoś pominął.
Odjechałam również następnego dnia w bardzo podobnym stanie ducha.
Zamiast zabrać z policyjnego sejfu pożądany bloczek, zostawiłam im jeszcze i drugi,
w ten sposób, gdyby mi dano wystarczającą ilość czasu, mogłabym się pozbyć całych moich
zbiorów. Duża rzecz! Za to dowiedziałam się, że w Bolesławcu nocowało dwóch znajomych,
jeden numizmatyk i Kubuś Wichajster, wielki mi sukces, większość tych, którzy robią
przerwę w podróży do Niemiec, przekraczając granicę w Zgorzelcu, nocuje w Bolesławcu, bo
to najwygodniejsze miejsce. I dla takich zdobyczy odwaliłam tę całą upiorną drogę
wrocławską autostradą!
Ze złości prawdopodobnie, a także z niedosytu osiągnięć, wybuchła we mnie
gwałtowna potrzeba zrobienia czegokolwiek. Jakiegoś aktywnego działania. Pan Pietrzak
wybił mi się na pierwszy plan, namącił coś z brakteatem Jaksy, nałgał do mnie, po cholerę mu
to było? Ukradł ten brakteat Fiałkowskiemu czy co? I nie chciał się przyznać, czekając na
przedawnienie? A teraz jak, przyznaje się, chociaż do przedawnienia kradzieży jeszcze bardzo
daleko? A otóż dosyć tego, nie popuszczę, mam być wstrętna i nachalna, niech będę
konsekwentnie!
Wczesnym wieczorem dotarłam do domu z mocnym postanowieniem wyszarpania z
siebie najgorszych cech charakteru. Bułgarski bloczek numer 105 doprowadzał mnie do szału,
za wszelką cenę chciałam wyrzucić go z myśli, a najlepszym sposobem na to było ostre
zajęcie się czymś innym. Bardzo dobrze, zajmę się brakteatem! Nie moja parafia, ale też
ważne.
Janusz czekał już na mnie z nowymi informacjami.
- Dobrze, że nie ma Grażynki - powiedział z troską. - Ten jej Patryk podkłada się jak
może, wyszedł na prowadzenie, można powiedzieć, bez rywala. W dodatku skompromitował
policję, więc raczej go nie lubią.
- Z tego wynika, że jestem w interesującym towarzystwie? - ucieszyłam się
idiotycznie, grzebiąc w lodówce. - Mnie też nie lubią. O, mortadela! To ta stara czy kupiłeś
nową?
- Kupiłem nową, a starą oddałem kotom na podwórzu. Byłem pewien, że inaczej ją
zjesz.
- Coś przecież muszę jeść, nie? I wcale nie była taka stara, ale nie szkodzi, może być
nowa. O, chrzan wychodzi, muszę pamiętać, żeby kupić. Bo co ten Patryk zrobił? Chcesz
grzaneczkę?
- Owszem, nawet dwie. Okazuje się, że wszystkie władze wystawił rufą do wiatru.
Przyrządziłam sobie ulubiony posiłek, gruby plaster mortadeli z chrzanem,
majonezem i ogórkiem, bez pieczywa. Janusz zgodził się na to samo, tyle że z chlebem.
Siadając przy kuchennym stole, prztyknął czajnikiem.
- Prawie do tej pory siedział w Bolesławcu, o czym nikt nie wiedział - kontynuował
relację, nie czekając na moje pytania. - A oni szukali go po całym kraju, rzecz jasna,
bezskutecznie. Po pierwszej rozmowie z nimi zameldował się grzecznie w hotelu, wynajął
pokój, samochód postawił na parkingu i znikł, więcej się w tym hotelu nie pokazał.
- Gdzie, wobec tego, mieszkał? Może to wreszcie wyszło na jaw?
- Wyszło. U niejakiej Kamilli Woś, przy ulicy Drzymały.
Kawałek mortadeli utkwił mi w gardle.
- O, masz ci los - wycharczałam z pewnym wysiłkiem. - To się rzeczywiście Grażynka
ucieszy!
- Nie, nie ma powodu do obaw - uspokoił mnie szybko Janusz. - Kamilla Woś,
botanik, garbi się mocno i kuleje na lewą nogę. Ponadto trochę nie pasuje wiekiem,
pięćdziesiąt cztery lata, wygląda na więcej, a Patryk stanowi dla niej podporę przeszłości.
- Przy...?
- Prze. Nie przy. Uważa go za coś w rodzaju zięcia. Osiem lat temu chodził, o ile tak
to można nazwać, z jej córką, która miała bardzo niedobrego męża i umarła przy porodzie,
rodząc nieżywe dziecko...
- Czekaj. Kołomyja. Miała męża, a Patryk z nią chodził? Czy to może on był tym
mężem?
- Nie. Nie on. Mąż, ślubny i prawdziwy, to był jakiś łajdak, którego Kamilla Woś
niechętnie wspomina. Córka poślubiła go nazajutrz po ukończeniu osiemnastu lat, musiała
czekać do urodzin, bo matka nie wyrażała zgody na zawarcie związku małżeńskiego. Słusznie
tej zgody nie wyrażała, oblubieniec rychło okazał się sadystycznym zboczeńcem i młoda
małżonka odcierpiała trzy lata piekła. Rozmaite dramaty tam się rozgrywały...
- Czekaj. A czyje było to dziecko? Patryka?
- Nie. Męża. Rezultat gwałtu.
- O Jezu. Jakieś to wszystko poplątane. Gdzie miejsce dla Patryka?
Janusz westchnął, obejrzał się na czajnik, sięgnął na suszarkę po szklanki, podniósł się
i nalał herbaty. Na marginesie umysłu błysnęło mi, że widocznie zaparzył tuż przed moim
powrotem, bo była bardzo porządna. Pochwaliłam go w duchu, na głos nie miałam czasu.
- Po drodze - powiedział, siadając. - Z tym mężem dziewczyna prowadziła dość
burzliwe życie, mieszkali różnie, we Wrocławiu, w Warszawie, w Gdańsku, Kamilla Woś nie
wie, gdzie jeszcze, uciekała od niego do matki, przyjeżdżał za nią i część spektakli odbywała
się w Bolesławcu. Wreszcie uciekła definitywnie, wówczas już plątał się przy niej Patryk, też
niespecjalnie anielski, ale przynajmniej nie podbijał jej oczu, co, samo w sobie, stanowiło
miłą odmianę. Przyjeżdżał do niej, do Bolesławca, zakochała się w nim na śmierć i życie,
wszczęła kroki rozwodowe, które szły jej po grudzie, matka Patryka aprobowała, aż raz w
końcu przyjechał mąż i zgwałcił ją, dokładając obrażenia cielesne...
- A Patryk co na to?
- Akurat go wtedy nie było. Dowiedział się o wydarzeniu pózniej.
- I wynikiem była ciąża, ulokowana w czasie tak, że wykluczono wątpliwości? -
zgadłam.
- Otóż to. Ukrywała ją zresztą. Patologiczna, jak się okazało. Ani razu nie była u
lekarza, a kwalifikowało się to do usunięcia, ale, skoro ukrywała...
- Przed matką też?
- Też. Gdzieś w okolicy siódmego miesiąca jakoś to wyszło na jaw, Patryk ją zawlókł
do doktora, komplikacje trochę ich tam przerosły, za długo się zastanawiali, co z tym fantem
zrobić, w rezultacie zaczął się samoistny przedwczesny poród, no i cześć. yle się skończyło.
- Na litość boską! - oburzyłam się. - Patologia patologią, ale dziewczynę chyba można
było uratować?
- W szpitalu zapewne tak. Rzecz w tym, że ona uciekła z domu, błąkała się po
ugorach, tam nastąpiła katastrofa, kiedy wreszcie Patryk ją znalazł, na wszelką pomoc było za
pózno. Wykrwawiła się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]