[ Pobierz całość w formacie PDF ]
obserwował kolegę. A Wilk wyciągnął się jak długi, wziął zająca między przednie łapy, tę
własną i tę drewnianą, po czym, warcząc nieustannie, zabrał się do ciepłego mięsa.
ROZDZIAŁ XVII.
NIETOPERZE
Rodryg spał bardzo źle. Z wieczora sen w ogóle go odbiegał, a gdy około północy
zadrzemał wreszcie, nawiedziła go zmora tak przykra, że wolałby raczej do rana wcale oczu
nie zmrużyć. Śnił, że jest w jaskini podziemnej, pełnej nietoperzy wiszących u pułapu, i że te
nietoperze poczynają raptem spadać na ziemię z głuchym łoskotem, jak jabłka przejrzałe. Rod
wie, że to nadchodzi zły duch jaskini, by go pozbawić życia. Chce się cofnąć, uciec, ale stopy
ma bezwładne, kroku uczynić nie może, choć już czuje, jak mu się do gardła przysuwa dłoń
upiorna i z wolna zamyka dopływ powietrza.
Obudził się zlany potem i tak przerażony, że siadłszy na posłaniu, dzwonił zębami jak
w febrze. Obok spokojnie spał Wabi; dalej nieco Muki jak zwykle poświstywał nosem przez
sen. Lecz Rodryg byłby przysiągł, że w obozie coś się rusza. Przeczulone nerwy nawet bez
pomocy słuchu upewniały go o tym. Obracając głowę jął się rozglądać.
Sądząc po bladych światełkach gwiazd, świt był już niedaleko, choć panował jeszcze
mrok zupełny. Ogień prawie wygasł; przez siwy popiół i czarne grudy węgli tu i ówdzie lśnił
szkarłatem konający żar. Przy ognisku ktoś siedział.
Rodryg wstał, pomacał nóż za pasem i zbliżył się, stąpając jak najciszej. Ciemna
postać spojrzała na niego w górę. Był to Batisi.
— Co ty tu robisz? — szorstko zagadnął Rod.
A chłopak odpowiedział nieśmiało, prawie pokornie:
— Nie mogłem spać...
Rod obserwował go chwilę, przygryzając wargi. Między nim a Batisim istniało coś na
kształt zawieszenia broni czy też zbrojnego rozejmu. Starali się sobie wzajem w drogę nie
wchodzić; to było widoczne dla wszystkich. Batisi szczególnie unikał Rodryga, lecz
zaczepiony odpowiadał raczej niegrzecznie, z hamowaną jak gdyby wściekłością. Dzisiejszy
ton, wręcz od zwykłego odmienny, przejął Rodryga zdumieniem, ale, rzecz dziwna, zamiast
ucieszyć, zaniepokoił go po prostu. O dalszym śnie nie mogło być mowy, biały chłopak zajął
się więc przygotowaniami do rannego posiłku. Dmuchając na czerwony żar i podsycając iskry
chrustem rozniecił ognisko na nowo, przyniósł wody i zanim reszta towarzystwa wstała, nad
buzującym wesoło płomieniem kipiał już kociołek z kawą.
— Cóżeś taki ranny ptak? — spytał Wabi przyjaciela śmiejąc się.
— Miałem paskudny sen — wyjaśnił Rod. — A ty śniłeś cokolwiek?
— Ja w ogóle nigdy nic nie śnię — stwierdził Wabi z radosnym zadowoleniem
człowieka zdrowego psychicznie i nie wiedzącego, co to nerwy.
Po śniadaniu wynikło pytanie, kto dziś pójdzie do jaskini, bo że pójdzie się właśnie
dziś, niezwłocznie, było rzeczą samo przez się zrozumiałą, której nikt nie myślał
kwestionować.
— Idę ja — rzekł Wabi — ty, Rod, i Muki.
— I ja! — przerwała Minnetaki.
— Ty może następnym razem?
— O, nie! Dlaczego następnym? Właśnie teraz!
— No, dobrze. Ale w obozie musi przecie ktoś zostać: Mballa i Batisi.
Stara piastunka zgodziła się dobrodusznie, jak w ogóle godziła się zawsze na
wszystko. Ale Batisi zmarszczył brwi.
— Ja także idę! — rzekł stanowczo.
Słońce ledwie zajrzało do kotliny — była dopiero szósta rano, gdy mała gromadka
stanęła gotowa do podziemnej wycieczki. Broń palną: rewolwery i fuzje, owinięto ceratą;
Mukoki i Rod mieli je dźwigać. Wabi natomiast niósł sześć pochodni żywicznych. Gdy zeszli
nad krawędź potoku, Wabi rzekł:
— Idziemy w porządku następującym: pierwszy — ja, za mną Minnetaki, dalej Rod,
Batisi i na końcu Muki. Nie śpieszcie się zanadto, żeby jeden drugiego nie trącił.
Wkroczył w nurt potoku tuż u podstawy ściany skalnej i sunąc wzdłuż niej znikł pod
wodospadem. Minnetaki, zaczerpnąwszy w płuca powietrza, śmiało poszła za przykładem
brata. Bała się trochę, odrobinkę, choć zapewniała siebie, że jest to zupełnie to samo, co dać
nurka w czasie kąpieli. Bryzgi piany, chłodne i siekące, uderzyły ją w twarz; potem welon
wody, lecący z góry, zakrył ją wraz z głową. Niewidzialna siła targała za ramiona i gniotła
wlokąc w dół. Łoskot podobny do grzmotu oszołamiał i ogłuszał. Szła jednak mężnie z
zamkniętymi oczyma, ostrożnie stawiając stopy na śliskim dnie, a lewym bokiem opierając
się o skałę. I właśnie kiedy płucom poczęło braknąć powietrza, uczuła, iż ktoś dotyka jej
twarzy.
— Otwórz oczy, Minni — mówił Wabigoon. — Przeprawa skończona.
Po omacku ujął za rękę i pomógł wyleźć, na półmetrowy próg skalny. Jeden po
drugim gramolili się z wody pozostali. Wabigoon skrzesał ognia i zapalił pochodnię; mogli
się wtenczas rozejrzeć w otoczeniu.
Stali na kobiercu miękkiego piasku pod nisko nawisłym czarnym pułapem. Smolna
pochodnia płonęła jasno, pryskając i trzeszcząc; światło tańczyło po stropie z litej skały, po
ścianach z bloków kamiennych, wywołując cienie dziwaczne i niesamowite. Tu i ówdzie
ostra krawędź głazu odbijała blask niby szlifowany diament, skrząc się i mieniąc wszystkimi
barwami tęczy. Z tyłu monotonnie grzmiał odmęt kaskady, zamykając wejście białą firanką.
Na przedzie korytarz podziemny ginął w ciemności.
— Jak tu dziwnie'! — rzekła Minnetaki, mimo woli ściszając głos.
Stąpiła parę kroków naprzód i znów stanęła.
— A ten piasek taki miękki, jak nieraz bywa nad rzeką!
— Bo też to było niegdyś na pewno rzeczne łożysko — objaśnił Rod. — Stąd w tym
piasku tyle złota.
— Jak to? Złoto jest tu?!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]