[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nas dobrze znał wszystkie zmarszczki na twarzach współtowarzyszy. Nie mieliśmy o czym mówić,
przyzwyczailiśmy się do tego i cały czas milczeliśmy, o ileśmy sobie nie wymyślali zawsze bowiem jest za
co złajać człowieka, a zwłaszcza towarzysza niedoli. Ale wymyślaliśmy też niezbyt często czym może
zawinić człowiek, jeśli jest na pół żywy, jeśli całkiem zbałwaniał, jeśli wszystkie jego uczucia dławi ciężar pracy
ponad siły? AleWileżenie jest straszne i męczące tylko dla tych, którzy wszystko już powiedzieli i nie mają już o
czym mówić; dla ludzi zaś, którzy nie wypowiadali jeszcze swych myśli milczenie jest łatwe i prostej
Czasami śpiewaliśmy, a śpiew nasz zaczynał się tak: wśród pracy ktoś nagle wzdychał ciężkim westchnieniem
zmęczonej szkapy i zaczynał cichutko nucić jedną z tych przeciągłych pieśni, których żałośnie pieszczotliwy
motyw zawsze przynosi ulgę duszy śpiewającego. Zpiewa jeden z nas, a my najpierw milcząc słuchamy jego
samotnej pieśni i pieśń ta gaśnie, cichnie pod ciężkim stropem sutereny jak mały płomyk ogniska na stepie w
dżdżystą jesienną noc, kiedy szare niebo wisi nad ziemią jak
ołowiany dach. Potem do śpiewaka przyłącza się inny i teraz już dwa głosy cicho i tęsknie rozbrzmiewają w
zaduchu naszej ciasnej nory. I nagle od razu kilka głosów podchwytuje pieśń pieśń wzbija się jak fala, staje
się coraz silniejsza, głośniejsza i jak gdyby rozsuwa ciężkie, wilgotne chmury naszego więzienia...
Zpiewają wszyscy, dwudziestu sześciu ludzi. Dzwięczne, od dawna zestrojone głosy napełniają piekarnię;
pieśni jest w niej za ciasno: bije o cegły murów, jęczy, płacze i ożywia serce łagodnym, łaskoczącym bólem,
jątrzy w nim dawne rany i budzi tęsknotę... Zpiewacy ciężko, głęboko wzdychają; czasami któryś znienacka
przerwie pieśń i długo słucha, jak śpiewają koledzy, a potem znowu włącza strumień swego głosu do ogólnej
fali; inny znów krzyknąwszy tęsknie: ech! śpiewa z zamkniętymi oczyma i może gęsta, szeroka fala
dzwięków wydaje mu się drogą prowadzącą gdzieś w dal, oświetloną jaskrawym słońcem, szeroką drogą, na
której widzi siebie idącego w tę dal.
Płomień pieca ciągle się chwieje, dygocze; szurga wciąż po cegłach łopata piekarza, mruczy woda w kotle i
odblask ognia na ścianie wciąż tak samo drży śmiejąc się bezgłośnie... A my wyśpiewujemy cudzymi słowami
swoją głuchą boleść, głęboki smutek żywych stworzeń pozbawionych słońca, smutek niewolników. Tak żyło nas
dwudziestu sześciu w suterenie olbrzymiej kamienicy, a żyć było nam tak ciężko, jakby wszystkie trzy piętra
tego domu były zbudowane wprost na naszych ramionach...
Ale prócz pieśni mieliśmy jeszcze coś równie pięknego, coś umiłowanego przez nas, coś, co może nawet
zastępowało słońce. Na pierwszym piętrze naszego domu mieściła się hafciarnia, a w tej hafciarni wśród wielu
zatrudnionych tam dziewcząt znajdowała się szesnastoletnia pokojówka Tania. Każdego rana do szyby okienka
wyciętego w drzwiach, prowadzących z sieni do naszej piekarni, przylepiała się malutka, różowa buzia o
błękitnych wesołych oczach i dzwięczny, miły głosik wołał:
Dajcie no obarzanków, arcsztanciki!
Wszyscy odwracaliśmy się na ten dzwięczny głos i z radością,
życzliwie patrzyliśmy na jasną dziewczęcą twarzyczkę, uśmiechającą się do nas figlarnie. Cieszyliśmy się
widząc przyciśnięty do szyby nosek i drobne ząbki błyszczące spod różowych warg rozchylonych w uśmiechu.
Zrywaliśmy się, by jej otworzyć drzwi, popychając się nawzajem... i oto weszła taka wesoła, taka urocza
podstawia swój fartuszek, stoi przed nami z przechyloną na bok główką, stoi i wciąż się uśmiecha. Długi, gruby
warkocz kasztanowych włosów, przerzucony przez ramię, leży na jej piersi. My, brudni, ciemni, potworni
ludzie, patrzymy na nią zadzierając głowy próg drzwi znajduje się o cztery stopnie ponad podłogą
patrzymy na nią zadarłszy głowy, witamy ją na dzień dobry, mówimy jej jakieś szczególne słowa, które mamy
tylko dla niej. W rozmowie z nią głosy nasze brzmią łagodniej, a żarty są powściągliwe. Dla niej wszystko jest
inne i wszyscy są inni. Majster wyjmuje z pieca łopatą najlepiej wypieczone i rumiane obarzanki i zgrabnie
rzuca je w fartuszek Tani.
- Uważaj, żeby cię stary nie zobaczył! ostrzegamy ją, a ona śmieje się filuternie i woła nam wesoło:
Do widzenia, aresztanciki! i znika szybko jak mysz.
Tylko tyle... Lecz przez dłuższy czas po jej wyjściu z przyjemnością rozmawiamy o niej między sobą
mówimy ciągle to samo, cośmy mówili wczoraj i przedwczoraj, dlatego, że i ona, i my, i wszystko dokoła nas
jest takie samo, jak było wczoraj i przedwczoraj, i jeszcze dawniej... To bardzo ciężkie i męczące, kiedy
człowiek żyje, a dokoła niego nic się nie zmienia, i jeśli to nie zabije jego duszy, to im dłużej żyje, tym bardziej
męczy go ta niezmienność otaczających go rzeczy... O kobietach mówiliśmy zawsze tak, że czasami wstręt nas
brał do samych siebie za naszą ordynarną, bezwstydną gadaninę, i to było zrozumiałe, bowiem te kobiety, które
znaliśmy, nie zasługiwały bodaj na inne słowa. Ale o Tani zle nie mówiliśmy nigdy; nikt z nas nic pozwolił
sobie nigdy nic tylko dotknąć jej ręką, ale nawet powiedzieć w jej obecności jakiś dwuznaczny żart. Może działo
się tak dlatego, żc ona nigdy nie zostawała z nami dłużej: mignie w naszych oczach jak gwiazda spadająca z
nieba i zniknie; a może dlatego, żc była mała i bardzo piękna, a wszystko, co piękne, wzbudza szacunek do
siebie nawet
w najbardziej ordynarnych ludziach. I poza tym chociaż nasza katorżnicza praca zamieniała nas w tępe woły, to
jednak nie przestaliśmy być ludzmi i tak jak wszyscy ludzie nie mogliśmy żyć nie uwielbiając czegoś. Koło nas
[ Pobierz całość w formacie PDF ]