[ Pobierz całość w formacie PDF ]
statków. Siedzieli więc na walizkach i czekali na decyzję o Odessie. Oooh, Peace Corps worker s
blues. Ale przewrotny los w postaci jakiegoś złośliwego urzędnika rzucił ich do Izmaiła.
Macie, co chcecie mówił urzędnik. Ukraina, morze niedaleko. Proszę bardzo.
Jack smutno patrzył mi w oczy, a ja zerkałem na jego żonę roznoszącą laptop w pył.
Na dwa lata? spytałem.
Na dwa lata odpowiedział i przez chwilę milczeliśmy. Słychać było tylko rosyjskie disco i
stukot klawiszy.
A ile już odbębniliście?
Dwa tygodnie.
Oooh, Peace Corps worker s blues.
No i co? spytałem, odpalając papierosa. Działacie jakoś? Coś z morzem?
Facet spojrzał na stolik, znalazł plamę rozlanego piwa. Umoczył w niej palec, zaczął rysować na
stoliku esy-floresy.
No, powiedz mu, Jack odezwała się nagle żona zza laptopa. Powiedz.
T-tta. Powiedział Jack. Parę dni temu& zabraliśmy dzieci z jednej klasy w podstawówce nad
morze. I posprzątaliśmy plażę. Z butelek i takich tam.
Z kondomów usłyszeliśmy znad laptopa.
I z kondomów posłusznie potwierdził Jack. Ale to nie tak, że nam się nie podoba podjął
szybko. Miasto jest& miłe. Jest& spokojne. Niewiele się dzieje, ale to& w naszym wieku& atut.
Jest& hm& ciepło. Przyjemnie. Do Odessy nie jest tak daleko& opowiadał, a jego żona napieprzała
w laptop, jakby chciała roznieść go na drzazgi.
To piękne powiedziałem. A nie możecie wrócić do Stanów wcześniej? Wiecie, w mało
prawdopodobnym razie, gdyby przestało wam się podobać?
Nie możemy pokręcił głową Jack. Kontrakt. Ale nie, nie, nie, słuchaj, tu jest naprawdę fajnie
szybko zaczął terkotać, nakręcając maszynę swojego amerykańskiego pozytywnego podejścia do
tematu.
Nawet nie musiałem wymyślać żadnego gonzo.
9
Hardkor kamieniecki
No i znowu chlejemy.
Człowiek myśli, że w podróży będzie miał cholera wie jakie przygody, a i tak zawsze kończy się
tak samo.
Wsiedliśmy kiedyś z Korwaksem w autobus do Kamieńca Podolskiego, zobaczyć kresowe stanice i
granice, bohaterski wskrzesić czas.
Na awtowokzał w Kamieńcu dojechaliśmy wymięci i niewyspani. Na dworcu, na pomalowanym na
biało krawężniku stał siwy facet z tekturką z polskim napisem kwatery i zalaminowaną kartką, na
której byÅ‚o napisane tak: JA PIERDOLE ZAJEBISTA MIEJSCÓWA WBIJAJCIE ZIOMY JEST
GIT .
To list polecający. Napisali nam go powiedział właściciel kwatery, który przedstawił się jako
Iwan nasi szanowni goście z Polski, którzy jakiś czas temu u nas bawili. Mam domek z ogródkiem,
niedrogo& chcecie?
No powiedziałem jeśli polecają& Idziemy? spytałem Korwaksa, a ten pokiwał skwapliwie
głową.
Korwaks był fotografem. Razem z podobnymi sobie kolegami łazili po Ukrainie obładowani
fotograficznym sprzętem jak armijne tabory: tymi obiektywami na bagnet długimi jak lufy armatnie,
tymi statywami składanymi i wysuwanymi jak anteny radiostacji polowych, tymi nakładkami,
filtrami, dobudówkami, dokrętkami, nadkrętkami i podkrętkami. I czym tam jeszcze.
I potem rozwijali ten swój fotograficzny kram pod rozwalającymi się chałupami, w błocie u stóp
pijaków i cykali im tymi armatami ambitne portretówki. Gięli się przed babuszkami i przez filtry
łapali refleksy światła na ich złotych zębach. Fotografowali wybebeszone moskwicze, dzieciaki
bawiące się w ruinach kamienic, psy bez zębów, łap, oczu, uszu i ogonów. Zardzewiałe saturatory,
perkate baniaki z kwasem chlebowym, przy których siedziały kobiety o wymęczonych,
powykręcanych, zgrubiałych stopach. Takie same stopy miały matki Korwaksa i jego kolegów, a już
na pewno babki, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo tu chodziło o tzw. szerszy kontekst kulturowy.
Słowem robili to samo, co ja. Robili z Ukrainy burdel na kółkach. Tyle że się do tego nie
przyznawali.
Pózniej, w Krakowie, pokazywali te swoje zdjęcia znajomym, czasem coś udało się gdzieś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]