[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pete odpowiedział po pierwszym sygnale.
Mów rzucił Frank krótko.
David Wilson, od pięćdziesięciu pięciu do sześć-
dziesięciu lat. Ciemne włosy, posiwiałe na skroniach.
Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, bardzo sprawny
fizycznie, mówił, że jak Rambo. Przyjechał do super-
marketu po jakąś kobietę, ale ona nie wychodziła,
więc po nią poszedł.
Co to za kobieta? zapytał Frank z napięciem.
Nazywa się Cara Justice. Podobno kiedyś miała
z nim dziecko. Był u niej przez kilka dni.
Na twarz Franka wypełzł powolny uśmiech.
Jeszcze nazwa miasta.
Chiltingham, na północ od Nowego Jorku. Naj-
%7łycie po życiu 179
bliższe lotnisko to Canandaigua.
Twój czek przyjdzie pocztą powiedział Frank.
Wstał i poszedł do punktu odpraw.
Chcę zmienić bilet powiedział.
Ale żaden samolot jeszcze nie startuje zdziwiła
się dziewczyna.
Wiem odrzekł Frank, kładąc przed nią swój
bilet. Ale muszę polecieć do Canandaigua w No-
wym Jorku.
Proszę bardzo. Będzie dodatkowa opłata za...
W porządku przerwał jej. Pieniądze nie mają
żadnego znaczenia.
ROZDZIAA DWUNASTY
Samolot wylądował w Canandaigua po dziewiątej
następnego ranka. Na lotnisku Frank wypożyczył
samochód i już po godzinie, zaopatrzony w mapę
samochodową okolicy, jechał w stronę Chiltingham.
Nie miał żadnych planów; zamierzał po prostu znalezć
dom Cary Justice i dalej już działać pod wpływem
impulsu.
Zaskoczył go osobliwy urok nowoangielskiego
miasteczka: domki jak pudełka cukierków, pomalo-
wane na błękitno, biało lub w pastelowych odcie-
niach, starannie przystrzyżone trawniki, równo przy-
cięte żywopłoty, a w oknach skrzynki z barwnymi
letnimi kwiatami. Nie potrafił sobie wyobrazić Jona-
sza w takim otoczeniu. Przypomniał sobie, że przecież
obydwaj wychowali się w podobnej okolicy i prychnął.
Najwyrazniej jego młodszy braciszek próbował wrócić
do swoich korzeni.
Zaburczało mu w brzuchu. Przypomniał sobie, że
nic nie jadł od ostatniego popołudnia, zatrzymał więc
samochód przy małej kafejce i wszedł do środka.
Zapach smażonego bekonu i kawy jeszcze zwiększyły
%7łycie po życiu 181
jego apetyt. Usiadł w kącie i zanim zdążył sięgnąć po
menu, kelnerka już przy nim stała z dzbankiem
świeżej kawy. Podsunął jej filiżankę.
Dwa jajka, bekon, wołowina i pszenny tost
wyrecytował.
Bardzo proszę. Czy podać jakiś sok?
Frank uśmiechnął się do dziewczyny.
Dlaczego nie? Może grejpfrutowy?
Kelnerka kiwnęła głową, wyraznie przypatrując się
bliznom na jego policzku.
To nie jest zarazliwe mruknął Frank i na widok
jej zakłopotania poczuł dziwaczną satysfakcję.
Ale ten incydent przypomniał mu, po co tu przyje-
chał, i już w godzinę pózniej bez większych kłopotów
odnalazł dom Cary Justice. Nazwisko na skrzynce
pocztowej upewniło go, że dobrze trafił. Zatrzymał się
w pobliżu, by popatrzeć na dom i zapamiętać rozkład
otoczenia. Zamierzał wrócić tu po zmroku.
Obejrzał wszystko i już miał odjeżdżać, gdy naraz
zza rogu budynku wyszła kobieta z ogrodowym wę-
żem w ręku i zaczęła podlewać krzewy. Frank znów
nacisnął na hamulec. To musiała być ona kobieta
Davida. A więc była dobrą gospodynią. Dbała o dom
i ogród, tak samo jak Martha.
Nagle, nie wiadomo dlaczego, wpadł w złość i ru-
szył tak gwałtownie, że spod kół prysnął żwir. Cara
obróciła głowę w tę stronę, ale zdążyła tylko zauważyć
znikającą sylwetkę brązowego samochodu. Potrząs-
nęła głową myśląc, że niektórzy ludzie nigdy nie
powinni dostać prawa jazdy.
Podlała krzewy, zwinęła wąż i poszła do kuchni.
182 Sharon Sala
Bethany i jej rodzina zapowiedzieli się na kolacji.
Trzeba było jeszcze upiec truskawkowe ciasto na
deser.
Frank zawsze lubił ciemność. Nawet jako dziecko
czuł się bezpiecznie wśród cieni. Zawsze, gdy zapadał
zmrok, czuł się tak, jakby pośród zimowej nocy
okrywała go ciepła kołdra.
O niecałe pół kilometra przed domem Cary Justice
zjechał z głównej drogi i skręcił do lasu. Zostawił
samochód między drzewami i teraz stał ukryty na
skraju zarośli, patrząc, jak Cara żegna się ze swymi
gośćmi. Sądząc po ich zachowaniu, byli rodziną męż-
czyzna, kobieta i dwie dziewczynki. Frank podszedł
bliżej, tak by nadal pozostawać w cieniu, ale jedno-
cześnie słyszeć, co mówią. Gdy do jego uszu dobiegło
imię: Bethany, cofnął się z zaskoczeniem. Niech to
diabli, gdyby miał karabin, mógłby w tej chwili upiec
dwie pieczenie przy jednym ogniu. Kobieta Davida
i dziecko Davida. To byłoby sprawiedliwe. Wówczas
mógłby nawet zostawić brata w spokoju. Zwiadomość,
że stał się przyczyną śmierci obydwu kobiet, byłaby
dla niego wystarczającą karą.
Powściągnął jednak wodze fantazji. Lepiej nie
podejmować pochopnych decyzji. Pochylił się do
przodu i uważnie nasłuchiwał.
Kolacja była świetna, mamo powiedziała Bet-
hany.
Absolutnie fantastyczna dodał jej mąż.
Cara zaśmiała się.
Już ci zapakowałam resztę ciasta, więc nie mu-
%7łycie po życiu 183
sisz mi się tak podlizywać.
Chyba nie sądzisz, że to było szyte zbyt grubymi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]