[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oglądać nas ze wszystkich stron. Pewno żaden ćwiek w naszych butach, żaden guzik ubrania nie
uszedł ich badawczego wzroku. Potem jeden z nich, który był miejscowym naczelnikiem
okręgowym, czyli merinem , zaczął nas wypytywać przy pomocy kolonisty, w którego domu
staliśmy, o nasze przekonania polityczne i moralne. Posłyszawszy nasz sąd o bolszewikach
wydawał się zadowolony i uspokojony, gdyż rzekł:
Wy dobrzy ludzie!... Nie lubicie ułanów (Ułan po sojacku czerwony). My wam
pomożemy...
Podziękowałem merinowi i podarowałem mu gruby sznur jedwabny, którym zwykle
przepasywałem bluzę. Wieczorem Sojoci odjechali, lecz obiecali powrócić nad ranem.
Nadszedł wieczór. Poszliśmy spojrzeć na nasze wychudłe szkapy, łapczywie skubiące brunatną,
lecz pożywną trawę na łące za osadą, i powróciliśmy do izby, gdzie gospodarz przyrządził już
herbatę i kolację.
Rozmawialiśmy wesoło i swobodnie z rodziną gospodarza, gdy nagle rozległy się szczękania
podków, głuche głosy ludzi, i po chwili do izby jeden po drugim weszło pięciu chłopów z
karabinami w ręku i z szablami przy boku. Coś zimnego i łechcącego chwyciło za gardło, a serce
zaczęło tętnić. Odrazu poznaliśmy w przybyszach czerwonych żołnierzy. Na futrzanych czapkach
mieli czerwone gwiazdy, a na rękawach czerwone opaski. Byli to ludzie z oddziału karnego,
ścigającego oficera kozackiego, o którym nam opowiadał w Kożubarze dozorca milicji.
Podejrzliwie nas oglądając, zaczęli się rozbierać i w milczeniu usiedli przy stole. Wszczęliśmy
rozmowę pierwsi, niby odniechcenia objaśniając cel naszej ekspedycji budowy mostów i szos i
ostrożnie wypytując przybyszów. Dowiedzieliśmy się, że wkrótce tu nadciągnie z siedmiu
jezdzcami dowódca oddziału, który ma rozkaz dla właściciela osady, aby ten poprowadził ich na
Sejbi, gdzie się ukrywa kozak. Natychmiast z radością w głosie zawołałem, że nasze sprawy
układają się bardzo szczęśliwie, gdyż możemy jechać razem. Na to jeden z żołnierzy zagadkowym
głosem zauważył:
Wszystko rozstrzygnie towarzysz-oficer...
W tej chwili wszedł nasz przyjaciel, sojocki merin . W ten sam sposób, jak nam w dzień, zaczął
się przyglądać bacznie przyjezdnym, a potem ponurym głosem zapytał:
Jakim prawem zabraliście Sojotowi dobrego konia, pozostawiając mu chorego i słabego?
%7łołnierze wybuchnęli śmiechem.
Pamiętajcie, że jesteście w obcej ziemi, gdzie są inne prawa i obyczaje! rzekł merin , a w
jego głosie brzmiała grozba.
Stul gębę i wynoś się do djabła! krzyknął jeden z bolszewików.
Lecz Sojot zupełnie spokojnie usiadł przy stole, a gospodyni niezwłocznie przysunęła mu kawał
chleba i duży kubek herbaty. Rozmowa się urwała. Sojot napił się herbaty, wypalił swą długą i
cienką fajkę, wstał i rzekł nie zwracając się do nikogo:
Jeżeli jutro rano koń nie będzie zwrócony właścicielowi, sami go odbierzemy.
Odwrócił się i spokojnie opuścił izbę.
Natychmiast zauważyłem wyrazną trwogę na twarzach bandytów sowieckich. Starszy żołnierz
rozstawił patrole dokoła osady, i wszyscy spuściwszy głowy siedzieli w przykrem zamyśleniu.
Pózno w nocy przyjechał oficer z siedmiu jezdzcami. Po raporcie starszego o zajściu z
merinem oficer zachmurzył czoło i rzekł głosem, zdradzającym niepokój:
yle... zle! Musimy przedzierać się przez takie topielisko, a tu ci za każdym krzakiem i
kamieniem będą czyhali Sojoci. Oj, zle, towarzysze...
Oficer coraz bardziej trwożył się i pochmurniał, i dlatego, nie zwracał zbytnio na nas uwagi,
tembardziej, że zacząłem go uspokajać i obiecałem pośrednictwo pomiędzy oddziałem a Sojotami.
Był to niepiśmienny, ponury chłop ukraiński, który chciał się odznaczyć przed sowietami ujęciem
znienawidzonego kozaka, lecz obawiał się, że Sojoci przeszkodzą mu w szybkiem dotarciu do rzeki
Sejbi.
O świcie byliśmy już na koniach, jadąc razem z czerwonemi zbójami. Gdy odjechaliśmy
kilkanaście kilometrów, niespodziewanie z krzaków wynurzyło się dwóch jezdzców sojockich. Za
plecami mieli swe dziwaczne strzelby skałkowe o malutkiej płaskiej kolbie z widełkami dla oparcia
o ziemię przy strzale, który nigdy nie chybia celu.
Poczekajcie! rzekłem, zatrzymując oficera. Pojadę rozmówić się z Sojotami.
Szybko popędziłem naprzód. Jeden z Sojotów był to merin , drugi nieznajomy tubylec,
mówiący łamanym językiem rosyjskim.
Trzymajcie się ztyłu oddziału szepnął, zanurzając w moich oczach swój rysi wzrok i
pomóżcie nam.
Dobrze! zgodziłem się natychmiast lecz pogadajmy dłużej, żeby tamci myśleli, że
omawiam z wami ich sprawę.
Niebawem, uścisnąłem dłonie Sojotów i powróciłem do oddziału.
Możemy jechać zawołałem. Sojoci nie będą przeszkadzali.
Ruszyliśmy i, gdy przejeżdżaliśmy przez rozległą polanę, spostrzegliśmy obydwóch Sojotów,
całym pędem koni mknących stromym spadkiem góry. Niepostrzeżenie wykonałem odpowiedni
manewr i obaj z moim towarzyszem podróży pozostaliśmy w tyle oddziału wraz z naszym koniem
ciężarowym. Za nami jechał tylko jeden żołnierz ponure chłopisko, patrzące na nas bardzo
nieprzychylnym wzrokiem.
Zdążyłem szepnąć swemu towarzyszowi jedno słowo: Mauzer i zauważyłem, że ten wnet
ostrożnie odpiął torbę kulbaki i wysunął nieco rękojeść pistoletu.
Wkrótce zrozumieliśmy, dlaczego ci żołnierze, wytrawni, leśni włóczęgowie, nie odważyli się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]