do ÂściÂągnięcia - download - pobieranie - pdf - ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kończyn potwora uniosła się w stronę szkicu Leonarda i kredą przekreśliła dwie lewe ręce
nagiego mężczyzny. Dopiero wtedy zauważyłem, że czerwone kreski dzieliły jego ciało na
osiem części.
Po moich plecach przeszły ciarki. Szkic nie wyobrażał już idealnych proporcji ludzkiego
ciała. Zaczął mi raczej przypominać rysunki, na których uczą przyszłych rzezników, jak
sprawiać mięso. Tylko że tym razem liczby oznaczały ludzkie górne i dolne kończyny, głowę,
biodra, żebra...
Osiem części, tak jak osiem figurek.
Tak wyglądała w skrócie moja przyszłość.
Pajęczyca szturchnęła mnie niecierpliwie. Nie chciała, abym przedłużał grę.
Znowu przyszła kolej na mój ruch...
DZIEC SZSTY
SOBOTA 16.09
Z hotelu wyprowadziłem się tuż przed dziewiątą. Nie wiedziałem, o której godzinie
wymieniają w sobotę pościel, ale wolałem zniknąć, zanim jakaś kobieta w fartuchu zjawi się
w drzwiach mojego pokoju i podniesie niezły lament na widok czerwonych plam zdobiących
łóżko. Podczas wczorajszego ataku krwawiłem jak zarzynane prosię.
Skradzioną torbę wyrzuciłem do najbliższego kontenera na śmieci. W drodze na dworzec
kolejowy zatrzymałem się w informacji turystycznej i zgarnąłem wszystkie broszurki i ulotki,
jakie tylko mieli. Potem kupiłem bilet do Thisted i czekając na ławce w holu, oglądałem
swoją zdobycz. Ogolony, ubrany w przeciwdeszczową pelerynę i czapkę z daszkiem
wyglądałem jak zwyczajny turysta. A co najważniejsze, nie przypominałem już mężczyzny ze
zdjęcia, które mi zrobiła ochrona lotniska. Co prawda szczerze wątpiłem, czy tym znudzonym
ludziom za kuloodpornymi szybami chciałoby się podjąć jakieś działania w sprawie
zniknięcia ukraińskiego bagażu, ale i tak zmiana wyglądu dodała mi pewności siebie.
Napięcie ostatecznie ze mnie opadło, kiedy znalazłem się w pociągu.
Siedziałem w prawie pustym wagonie i obserwowałem krajobraz. Od czasu do czasu
spomiędzy chmur wychylało się parę promieni słonecznych i ożywiało ostatki zieleni
pokrywające niekończące się niziny wysp duńskich. Mijaliśmy gospodarstwa, malownicze
miasteczka i wioski, niewielkie lasy, rozległe pola, samotnie stojące urocze białe kościółki z
czerwonymi dachami i całe kompleksy nowoczesnych elektrowni. Problem transportu przez
cieśniny znajdujące się między wyspami rozwiązywały głębokie tunele i wielokilometrowe
mosty.
Jadąc wzdłuż wybrzeża, śledziłem wzrokiem żaglówki i łodzie rybackie. Starałem się nie
myśleć o dręczących mnie nocnych koszmarach i przeżyciach ostatnich dni. Jednak wciąż
powracało pytanie, gdzie jest teraz Tamara i w jak bardzo szalonym towarzystwie podróżuje.
Brakowało mi jej. Ale z drugiej strony cieszyłem się, że jej nie ma. W zupełności starczyły mi
moje wczorajsze kłopoty.
Oznaczenia stacji kolejowych są w Danii o wiele bardziej przejrzyste niż na Słowacji.
Uważnie śledziłem każdy przejechany kilometr i bez kłopotów porównywałem trasę z mapą,
którą za ostatnie pieniądze kupiłem w Kopenhadze. Dzięki temu bezbłędnie wysiadłem na
odpowiedniej stacji. Choć dałbym radę i bez mapy - była końcowa.
* * *
Thisted to małe miasteczko leżące w północno-zachodniej części Półwyspu
Jutlandzkiego. Leży zaraz przy brzegu cieśniny Limfjorden, przez którą, gdy spojrzeć na
mapę, górna część Danii wydaje się odkrojona od reszty.
Brak pieniędzy wykluczył możliwość skorzystania z komunikacji miejskiej lub użycia
telefonu. A żebrać się wstydziłem. Postanowiłem, że mimo odcisków na stopach zrobię sobie
pieszą wycieczkę. Pierwszą osobą, którą spotkałem po opuszczeniu dworca, była
wygrzewająca się na ławce kobieta z dziecięcym wózkiem. Poprosiłem ją, żeby mi
wytłumaczyła, gdzie znajdę ulicę, której szukałem. Jej nazwę musiała przeczytać
bezpośrednio z kartki Tamary, bo ja nie potrafiłem wymówić tej piętnastoliterowej plątaniny
głosek. Kobieta mówiła po angielsku gorzej ode mnie, ale w końcu jakoś się dogadaliśmy.
Główną rolę w naszej komunikacji odegrały ruchy rąk i nóg.
Udałem się we wskazanym kierunku. Nie minęło nawet dwadzieścia minut, gdy
doszedłem na skraj miasta. Stałem na asfaltowej szosie, a po jej obu stronach ciągnęły się
chodniki i domki jednorodzinne. Droga krzyżowała się z inną tuż obok parku z jeziorkiem, a
potem wiodła daleko przez pola.
Na szczęście była dobrze oznakowana, jak wszystko w Danii. Litera po literze
odcyfrowałem nazwę na tabliczce, porównałem z notatką Tamary i z ulgą ruszyłem wzdłuż
domów.
Niestety wciąż prześladował mnie pech. Z początku numeracja kolejnych budynków
zachęcająco rosła. Gdy jednak doszedłem do ostatniego przed tablicą oznaczającą koniec
miasteczka, stwierdziłem, że jego numer jest niższy niż ten, który miałem na kartce. A dalej
nie stała nawet psia buda.
W pierwszej chwili pomyślałem, że Tamara mogła się pomylić. Bez wahania
zadzwoniłem do drzwi.
Gospodarzom nic nie mówiło imię i nazwisko Imrich Bernth. Trudno stwierdzić, czy
nigdy o nim nie słyszeli czy zawiniła moja słowacka wymowa. Byłem bliski histerii. Dopiero
gdy pokazałem im kartkę z adresem, uśmiechnęli się ze zrozumieniem i wskazali wiodącą
przez pola drogę.
Znowu wyruszyłem w nieznane. Szedłem asfaltową szosą, wzdłuż której po obu stronach
dumnie rosły topole. Po półkilometrowym spacerze w końcu trafiłem na dom Bernthów.
Powinienem raczej powiedzieć: dworek.
Na pierwszy rzut oka przypominał prowincjonalne majątki ziemiańskie z filmów o
Sherlocku Holmesie. Dwupiętrowy i dwuskrzydłowy kamienny budynek stał na zboczu
porośniętym zadbanym angielskim trawnikiem. Droga dojazdowa była wysypana białymi
kamyczkami, a za dworkiem ukrywał się duży ogród.
Gwizdnąłem z uznaniem. Ten dom nie ustępował nawet słowackim renesansowym
kasztelom. Sądząc po jego stanie, łatwo można było odgadnąć, że mieszkających w Danii
Bernthów nigdy nie czeka śmierć głodowa.
Czyżby szczęście zaczęło mi sprzyjać?
* * *
Ledwie nacisnąłem dzwonek, gwałtownie otworzyły się masywne drzwi wejściowe.
Stał w nich wysoki mężczyzna odziany w jedwabny chiński szlafrok. Opierał się o
mahoniową laskę. Sądząc po białych włosach, krzaczastych brwiach i siatce zmarszczek na
twarzy, miał zapewne około siedemdziesięciu lat. Ale piękne zęby, doskonała postawa i siła, z
jaką otworzył drzwi, świadczyły, że jest w lepszej formie niż Hugh Hefner, wydawca
 Playboya".
- Nazywam się...
- Wiem, kim pan jest - przerwał mi gospodarz. Idealnie mówił po słowacku. - Dzwoniła
pani Paulina. Powinien pan być tu już wczoraj! Przez całą noc nie zmrużyłem oka! Gdzie jest
Tamara?!
- Pan Imrich Bernth, prawda? - Lekko oszołomiony podałem mu rękę.
- Oczywiście. Proszę wejść do środka. Dlaczego jest pan sam, panie Abel?
- Pańską... hm... bratanicę po raz ostatni widziałem wczoraj po południu na lotnisku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goeograf.opx.pl