[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czołgać wprost, podczas gdy Janusz z Karolkiem musieli wykonać wielki łuk, po drugie zaś
krył go cień licznych krzewów, których brakowało na obszernym trawniku. Dążył przed
siebie dość szybko i nawet bez wielkiego hałasu i wkrótce znalazł się na linii frontu willi. W
jednym z okien na parterze zapaliło się światło, naczelny inżynier wydedukował sobie, że
musi to być okno holu, znajdowało się bowiem najbliżej drzwi wejściowych. Reszta budynku
pozostawała ciemna i cicha, ciemności kryły także garaż, którego wrota jakaś ręka otworzyła
od środka. Przez otwartą bramę w ogrodzeniu zaczęła tyłem wjeżdżać furgonetka bagażowa,
celująca w zjazd do garażu. Zwiatło w holu zgasło.
Naczelny inżynier nie mógł zrozumieć, co właściwie widzi. Sens poczynań trutnia nie
obchodził go w najmniejszym stopniu, koniecznie jednak chciał odgadnąć jego zamiary. Istot
ludzkich przed willą nie było widać, ale ktoś musiał znajdować się w środku. Ponadto jakaś
druga osoba prowadziła zjeżdżającą tyłem furgonetkę. %7ładnych wniosków z tego nie dawało
się wyciągnąć, naczelny inżynier zdecydował się zatem podczołgać bliżej i zobaczyć coś
więcej. Upatrzył sobie wielki, rozgałęziony krzak jaśminu, rosnący pomiędzy nim a
budynkiem, ocenił głęboką czerń pod krzakiem i ruszył na nowe stanowisko. Wężowym
ruchem przemknął po trawie, wcisnął się pod gałęzie, wyciągnął rękę i trafił na coś, co z
wszelką pewnością nie było ziemią, ani patykiem, ani kamieniem, ani w ogóle żadnym
elementem bezdusznej przyrody. To coś lekko drgnęło i naczelny inżynier zamarł,
skamieniały i nagle zlodowaciały, z dłonią wspartą na ludzkim ramieniu, przyodzianym w
gładką, wełnianą tkaninę.
Tkwiący pod krzakiem jaśminu i obserwujący teren przed willą dzielnicowy kątem
oka dostrzegł jakiś ruch w krzewach przy siatce. Zaniepokojony, podzielił uwagę, usiłując
patrzeć równocześnie w dwie przeciwne strony. Powarkująca silnikiem furgonetka
manewrowała w wąskim zjezdzie do garażu, z drugiej zaś strony jakiś kształt oderwał się od
zarośli i popełznął szybko wprost pod kwietną zieleń, akurat tam, gdzie dzielnicowy usiłował
ukryć swoją obecność. Z cichą i rozpaczliwą nadzieją, że kształt go może ominie,
dzielnicowy trwał w bezruchu aż do chwili, kiedy za ramię chwyciła go ludzka dłoń.
Na długą chwilę ludzkie ramię i ludzka dłoń zamarły, ściśle ze sobą zespolone.
Dzielnicowemu mignęła w głowie desperacka myśl, budząca okropną rozterkę. Rzucić się na
takiego i chwycić go za gardło, zanim zdąży krzyknąć, czy też przeciwnie, nic nie zrobić i
może ten jakiś wezmie go na przykład za zwierzę, pogrążone we śnie...
Naczelny inżynier nie był w stanie sprecyzować żadnej myśli. Odkrycie czyjejś
obecności w ogrodzie, który powinien być bezgranicznie pusty, ogłuszyło go doszczętnie.
Jego jestestwo wypełniły wyłącznie oderwane strzępy strasznych wrażeń i dzikie,
nieopanowane pragnienie cofnięcia tego, co się stało...
Przemógł bezwład i zdjął rękę z tajemniczego ramienia.
- Bardzo przepraszam - szepnął pośpiesznie. - Nie wiedziałem, że tu zajęte...
Równocześnie spadła mu zaćma z umysłu i uświadomił sobie, co mówi. Zrobiło mu
się gorąco, ale natychmiast uznał, że to nawet i lepiej, niech go ten facet wezmie za
obłąkanego...
Dzielnicowy, mimo szaleńczego zdenerwowania, rozpoznał głos naczelnego
inżyniera, z którym odbył szeptem niejedną rozmowę i którego obecność na tym terenie nie
stanowiła dla niego zaskoczenia. Doznał ulgi niebotycznej. Szybko wyciągnął rękę, chcąc
pochwycić cofającą się dłoń wspólnika, i w ciemnościach pochwycił jego ucho.
- Stój pan! - krzyknął szeptem. - To ja! Pan sam...? Naczelny inżynier powstrzymał
gwałtowny ruch głową, narażający go na urwanie ucha. Głosu dzielnicowego nie rozpoznał,
ale domyślił się, że to on, i straszliwy ciężar spadł mu z serca. Jednym ruchem podpełznął
bliżej, poczuł, iż żelazny uchwyt na uchu zelżał, wsunął się pod gałęzie i padł plackiem przy
boku sprzymierzeńca.
- Chwała Bogu, że to pan! - westchnął żarliwie. - Sam jestem, dwóch patrzy z tamtej
strony. Co się tu dzieje?
- A cholera wie. Przyjechał i przywlókł ze sobą bagażówkę. Coś mi tu śmierdzi.
- To co teraz będzie?
- Pojęcia nie mam. %7łeby tak chociaż zobaczyć, co przywiezli, bo głowę daję, że jakiś
trefny chłam...
Naczelny inżynier milczał przez chwilę, porządkując uczucia. Furgonetka wjechała do
garażu, w którym ciągle było ciemno, chwilami błyskała w nim tylko latarka elektryczna.
Dzielnicowy poruszył się niespokojnie.
- Podkradnę się, albo co...
- Oknem zajrzeć - podsunął naczelny inżynier, również żywo zainteresowany
rozwojem wydarzeń. - To okno tutaj, to chyba od garażu...
Dzielnicowy kiwnął głową, czego w ciemnościach nie było widać i jął wypełzać spod
krzaka w kierunku piwnicznego okna, umieszczonego pół metra nad gruntem. Naczelny
inżynier po krótkim namyśle poczołgał się za nim. Nogi miał jeszcze w gałęziach, kiedy
furgonetka nagle ryknęła silnikiem i zapaliła reflektory. Dzielnicowy rzucił się w tył,
naczelny inżynier w ostatniej chwili zdążył ocalić twarz przed jego butem. Obaj wcisnęli się z
powrotem pod krzak jaśminu.
- Cholera ciężka! - zamamrotał z gniewem dzielnicowy. Furgonetka wyjechała z
garażu.
- Nie może go pan zatrzymać? - szepnął nerwowo naczelny inżynier. - Jak stąd
odjedzie kawałek... Zatrzymać i sprawdzić!
- Przecież już rozładowali! A w ogóle coś pan, dziecko?! Dużo mu zrobię...
Furgonetka wyjechała za bramę i zatrzymała się przy krawężniku. Kierowca zgasił
silnik i reflektory, wysiadł i wrócił do garażu. Wrota zamknięto, piwniczne okienko rozbłysło
wąziutką smugą światła. Dzielnicowy sapnął niespokojnie dwa razy i nagle podjął decyzję.
- Ryzyk-fizyk - zgrzytnął. - Chodz pan! Zajrzę do tej bagażówki, a pan stanie na
świecy. Może zdążę, póki tam siedzą...
Rezygnując z czołgania, ale zgięci w pół, na palcach i prawie bezszelestnie przebyli
przestrzeń do pozostawionej otworem bramy wjazdowej i już wyprostowani wybiegli na
ulicę. Po drodze zdążyli uzgodnić, że dzielnicowy wejdzie do furgonetki, a naczelny inżynier
ukryje się za samochodem. Jeżeli wrota garażu zaczną się uchylać, zapuka w karoserię i
dzielnicowy zdąży wyskoczyć. Tyłu furgonetki z garażu nie widać, bo zasłania go choinka
przy ogrodzeniu...
Naczelny inżynier trochę z tego wszystkiego zbaraniał. W najgłębszym
przeświadczeniu, iż potrzeby dzielnicowego pokrywają się ściśle z potrzebami zespołu,
zamarł przy siatce obok samochodu, pełen najlepszych chęci i gotów na wszystko. Niebo na
wschodzie zaczynało już blednąc, ziemię jednakże pokrywała jeszcze czerń nocy. Wrota
garażu były doskonale szczelne i nie przepuszczały najmniejszego promyka światła.
Naczelnemu inżynierowi przyszło do głowy, że jeśli najpierw zgaszą światło, a dopiero potem
zaczną je uchylać, on tego w żaden sposób nie zobaczy i nic na to nie może poradzić. Czując
rozpaczliwą bezradność, z bijącym sercem stał i wbijał dziki wzrok w czarną plamę.
Dzielnicowy otworzył furgonetkę z łatwością, wlazł do środka i przymknąwszy za
sobą drzwi, jął penetrować wnętrze strumieniem światła latarki elektrycznej. Wnętrze było
prawie puste. W kącie przy szoferce leżały złożone w kostkę jakieś stare worki i kłąb sznurka,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]