do ÂściÂągnięcia - download - pobieranie - pdf - ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ców starczyło! No a tych przecie nie zabraknie. On sam z Tomkiem, Wiertelewiczem i księ-
dzem oraz innymi również ojczyznę miłującymi także są coś warci i także potrafią dobrze
dokuczyć Prusakom.
Ale gdzie szukać tych towarzyszy, których od dwóch dni nie widział, dokąd się teraz udać
w nocy?
Kiedy tak rozmyśla i waha się i nie wie, co robić, nagle dochodzi go piskliwy krzyk Wier-
telewicza:
 O wilku mowa, a wilk tu! Jak się masz Franek?
Franek podniósł oczy i ujrzał ich wszystkich trzech przed sobą. Stali brudni, czarni od pro-
chu i dymu, okrwawieni, w okurzonych i zawalanych a tak pięknych niedawno mundurach,
ksiądz jak zwykle z gołą głową, bo znów gdzieś czapkę stacił, Tomek owiązany jakąś za-
krwawioną szmatą, zmęczeni, ogorzali, mimo to rześcy, zwłaszcza Wiertelewicz. Wyciągnęli
ręce czarne, ściskali nowego towarzysza, a ksiądz rzekł:
 My tu po ciebie przychodzimy, chcieliśmy cię zabrać, ale to lepiej, że cię już wypuszczo-
no ze szpitala.
 Jak się macie? skąd idziecie?
 Skądżeby? z Woli.
 I Prusacy wzięli Wolę?
 A wzięli  rzekł smutnie Wiertelewicz  nie nasza wina. Biliśmy się, ale nas było mało, a
ich straszna kupa. Lazło to bestyjstwo na szańce jak robactwo, opędzić się nie można było.
Widzisz, co zostało z naszych mundurów?
I oglądając się dokoła dodał:
 Okrutnie mi się pić chce. Gorąco tam było na Woli i spiekłem się jak rak. %7łeby tu skąd
wody dostać!
 Ale jakże to było? opowiedzcież mi wszystko!  nalegał Franek.
 A czy my wiemy, jak było. Biliśmy się, aż nas pobito. Księdzu, jak widzisz, kula znów
czapkę zerwała...
 I znów chodzę z gołą łepetyną i muszę znów kupić czapkę. Co te hultaje Prusaki nam
zawsze biedy narobią! Mało im swego kraju, muszą bestie i do nas lezć!
 Tomkowi  prawił dalej Wiertelewicz  jakiś oficer pruski pałaszem, jak Malchusowi,
uciął ucho, dlatego ma głowinę owiązaną. Teraz biedak chodzić będzie taki oszelmowany.
Wprawdzie ów oficer gorzej na tym wyszedł, bo mu Tomek bagnet calusieńki w brzuch wpa-
kował i pewno żadne kataplazmy z siemienia lnianego nic mu już nie pomogą. Oto wszystko
 więcej nic nie wiemy. Ojoj! joj! jakże mi się pić chce, zgaga mię pali gorzej ognia pruskie-
go.
44
 A tobie nic?  spytał Franek.
 A nic. Nawet w brzuch mię żaden kirajser nie palnął. Kule co prawda świstały jak osy,
ale żadna mnie nie tknęła. Złego licho nie wezmie i widzi mi się, że ja od Prusaków nie zginę.
Ach, jakże mi się pić chce!
 Jacuś, opowiedziałeś wszystko, coś wiedział  wtrącił ksiądz, zasłaniając ręką gołą gło-
wę, bo się pod wieczór silny wiatr zrywał i całe chmury kurzu na zle brukowanych lub wcale
niebrukowanych ulicach unosił  teraz trzeba pomyśleć o tym, gdzie by się można o naszych
sprawach rozmówić z Frankiem, a nade wszystko znalezć kąt spokojny, gdzie byśmy się mo-
gli posilić i wyspać.
 Najważniejsza rzecz  odpowie Wiertelewicz  żebyśmy się mogli czego napić. Gębę
mam całą zapchaną piaskiem i prochem, a zgaga mię piecze gorzej od kul szwabskich.
Stękał i oglądał się przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.
 Ja sam nie wiem, dokąd iść  rzekł smutnie Franek  kazali mi wynieść się z lazaretu i
nie mam gdzie głowy skłonić. Pójdę chyba do majstra na Rybaki.
 Głupstwo!  rzekł ksiądz  jesteś nam potrzebny, musimy się naradzić. Ja mam projekt, o
którym trzeba pogadać. Rozdzielać się nie możemy.
Tomek stękał, bo mu dokuczało obcięte ucho, a Wiertelewicz ciągle wygłaszał swoje:
 Jakże mi się pić chce!
Ksiądz przez chwilę milczał, namyślając się widać nad czymś, wreszcie podniósł głowę i
zawołał:
 Mam!
 Co ksiądz masz? może piwo?
 Ej, ty tam zawsze o swoim. Ale będzie i piwo, i jedzenie, i dach nad głową, i dobra rada,
a może nawet pomoc. Wiecie chłopcy, dokąd pójdziemy?
 No?
 Do Gugenmusa. Do niego pójdziemy. Mieszka stąd niedaleko na ulicy Piwnej. Sam jest
kawaler, przyjmie nas po królewsku.
 Teraz mówi się nie po królewsku, ale po obywatelsku!  przekomarzał się Wiertelewicz.
 A więc w drogę, marsz!  komenderował ksiądz.
ROZDZIAA XIV
Jak Gugenmus rozpłakał się, słuchając melancholijnej muzyki poloneza.
Szli przez Krakowskie Przedmieście napełnione ludem wzburzonym, krzyczącym, doma-
gającym się głośno broni, wołającym o zdradzie i zdrajcach. Zdobycie przez Prusaków Woli
zrobiło silne na wszystkich w mieście wrażenie, a choć rząd ogłaszał, że to w niczym nie za-
graża Warszawie, nie chciano temu wierzyć, narzekano, że ich oszukują. Na wąskim Krakow-
skim Przedmieściu niejaki Konopka, znany wszystkim w mieście, wlazł na stół wyniesiony z
sąsiedniej winiarni wprost kamienicy Wasilewskiego i perorował zawzięcie. Tomek i Franek
chcieli się zatrzymać, by go posłuchać, ale ksiądz i Wiertelewicz pociągnęli ich dalej.
 To kreatura księdza podkanclerzego Kołłątaja  mówił ksiądz  co nam do tego, co on
tam prawi. Szkoda na to czasu, my mamy ważniejsze przed sobą sprawy, niż słuchać takich
gadułów.
45
 To pewna  odezwał się Wiertelewicz  znam tego jegomościa. To Konopka, semper
pius zawołany. Ale śpieszmy się, bo omdleję z pragnienia.
Przed Zamkiem Królewskim, przed Bramą Krakowską także znajdowały się ogromne masy
ludu. Brama była zamknięta i straż przy niej trzymała gwardia municypalna. Tutaj inny mów-
ca, słynny w całej Warszawie pod nazwą Baraniego Kożuszka, obdartus w butach wykośla-
wionych, w kontusinie zaplamionej szpetnie, ale z ogromną szablicą przy boku i pistoletami
za pasem, wdrapał się na podstawę Zygmuntowskiej kolumny, a trzymając w ręku maleńką
gilotynkę pokazywał ją ludowi i ochrypłym głosem krzyczał:
 Obywatele! o! obywatele, dopóki to narzędzie zbawcze, które wam tu okazuję, nie za-
cznie działać, dopóty nie będzie dobrze, przysięgam wam, że nie będzie dobrze.
Wiertelewicz popatrzał na mówcę i rzekł:
 Kiedy słucham tego pijaka, to mi się jeszcze bardziej pić chce. Chodzmy; prędko.
 Byleśmy tylko Gugenmusa zastali w domu  zauważył ksiądz  bo to on w takich burz-
liwych chwilach lubi się włóczyć po mieście i nowinki zbierać.
Przez gęste tłumy ludności i najrozmaitszych obdartusów, którzy wylegli ze wszystkich
zaułków miejskich, trudno się było przecisnąć. Na szczęście począł padać deszcz rzęsisty,
najlepsze lekarstwo na wszelkie wzburzenia ludowe, i tłumy poczęły rzednąć, dzięki czemu
czterej stękający gwardziści dostali się na ulicę Piwną, w której przechodniów było niewielu,
a i ci, co byli, żwawo uciekali przed wzmagającą się ulewą.
Gugenmusa zastali, gdy wchodził do swego domu i otworzywszy kluczem furtkę już ją
miał zamknąć, gdy Wiertelewicz, który to dostrzegł z daleka, dopadł i powstrzymał wołając:
 Obywatelu Gugenmusie, zaczekaj, zaczekaj, to my!
Obywatel Gugenmus strwożył się, bo przy całej swej zapalczywości patriotycznej był gołę-
biego serca, tym więcej, że w obszarpanym, czarnym i brudnym chłopaku nie poznał Wierte-
lewicza.
 Kto to? co to?  wołał  czego aspan chcesz?
 Ja nie żaden acpan, tylko obywatel Wiertelewicz.
 A! Wiertelewicz, co widzę! i ksiądz Karolewicz i Tomek i Franek! Obywatele, a wy co tu
robicie?
 Wracamy z Woli, poranieni, głodni, spragnieni i przyszliśmy szukać u ciebie, obywatelu,
pomocy i posiłku  rzekł ksiądz  oraz dachu nad głową, bo moją obnażoną łepetynę deszcz
smaga nielitościwie.
 Obywatele!  zawołał na to Gugenmus  wdzięczny wam jestem, żeście sobie w potrze-
bie przypomnieli o starym mechaniku. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, by Gugenmus od-
mówił dachu i posiłku walecznym obrońcom ojczyzny. Proszę za mną, a śpiesznie, bo drzwi
chcę zamknąć. Czasy są burzliwe i niepewne. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goeograf.opx.pl