do ÂściÂągnięcia - download - pobieranie - pdf - ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i rzekł głaszcząc mnie po brodzie:
- To ja już wiem, ale teraz, proszę cię, wuju, nie żartuj, tylko powiedz tak naprawdę, co to
jest ta Ziemia?
Oba psy stały przy nas i przekrzywiając głowy, przypatrywały się również ciekawie
świecącemu na niebie kręgowi.
W kilkanaście godzin po wschodzie słońca puściliśmy się w drogę z powrotem. Ziemia,
przyćmiona blaskiem dziennym, widniała za nami już tylko jako szaropopielaty, kolisty obłok
wystający zza widnokręgu.
Kiedy indziej odbyliśmy znowu daleką wycieczkę ku południu. Wybrzeże morskie, bie-
gnące łamaną linią mniej więcej między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym równoleżnikiem,
cofa się w okolicy 14O wsch. szer. księż. ku równikowi, tworząc na kilka kilometrów szero-
ki półwysep, a może i przesmyk, łączący się z lądami południowej półkuli. Chciałem się był
właśnie o tym przekonać i dlatego puściłem się owym językiem, ale nie zdołałem dotrzeć
dalej, jak tylko do trzydziestego równoleżnika. W dalszym posuwaniu się na południe po-
wstrzymał mnie klimat niepodobny do zniesienia. Noce mimo sąsiedztwa mórz były tak
mrozne, że przypominały mi zimna panujące na bezpowietrznej półkuli, a podczas straszliwe-
go skwaru dziennego nie ustawały prawie potworne, orkanowe burze. Grunt był skalisty,
wulkaniczny i zupełnie nagi. %7ładnej rośliny, żadnego życia, nic - tylko okropna, martwa pu-
stynia między dwoma nieprzejrzanymi morzami, wśród których sterczały ostre czuby wulka-
nicznych wysp, nierzadko owinięte chmurą dymu albo krwawą łuną ognia.
Była chwila podczas tej wycieczki, kiedy żałowałem już, że wziąłem Toma ze sobą,
obawiając się, abyśmy obaj nie stracili życia. Nie mogąc dla stromych gór posuwać się środ-
kiem owego pasa lądu, trzymaliśmy się wschodniego wybrzeża, gdzie u stóp dzikich i fanta-
stycznych skał ciągnęła się na paręset metrów szeroka, niska równina. Było około południa i
przypływ, wywołany przyciąganiem słońca, nadzwyczajnie tutaj powolny, ale dość znaczny,
podniósł morze tak, że się jego powierzchnia zrównała prawie z poziomem wybrzeża. Oba-
wiając się zatopienia tych miejsc, gdzieśmy się znajdowali, oglądałem się już za jakim wyj-
ściem na strome zbocza skał, gdy wtem zerwała się burza, poprzedzona nagłym orkanem ze
wschodu. Ogromne fale zaczęły skakać na brzeg: jedna z nich uderzyła w nasz wóz i rzuciła
go kilkadziesiąt kroków wstecz, tuż pod wystający cypel skalny. Nie było ani chwili do stra-
cenia. Przytroczyłem wóz łańcuchem do głazu, po czym zamknąwszy go szczelnie z ze-
wnątrz, zacząłem się z Tomem na ramionach wdzierać na skały. Nie pamiętam w życiu takiej
śmiertelnej trwogi, jaką przeżyłem wówczas. Uczepiony z zwietrzałych głazów nogami i jed-
ną ręką - w drugiej trzymałem chłopca drżącego z przestrachu - miałem wprost pod sobą roz-
hukane, wściekłe, spienione morze, a nad głową zionącą deszczem i gromami chmurę. Na
szczęście zrąb skalny zasłaniał mnie od bezpośredniego natarcia huraganu, gdyż w przeciw-
nym razie byłbym niewątpliwie runął w przepaść wraz z głazami, które oderwane wichrem u
szczytu, sypały się gradem dokoła mej głowy. Straszne położenie pogarszał jeszcze piekielny
niepokój o wóz pozostawiony w dole. Gdyby bałwany zerwały łańcuch i uniosły wóz albo
rozbiły go o skały, ba! tylko motor uszkodziły, bylibyśmy wydani niechybnie na zgubę, gdyż
piechotą bez zapasów żywności, bez ochrony przed zimnem nie zdołalibyśmy się dostać do
domu. Toteż jak tylko wydrapałem się do miejsca, gdzie można było wygodnie oprzeć nogi,
usadowiłem Toma pod głazem, okrywszy go dobrze i przywiązawszy tak, aby go wicher nie
strącił, a sam powróciłem zaraz na dół w celu lepszego umocowania wozu. Po wielu trudach
56
udało mi się wreszcie zaciągnąć go w rozpadlinę, gdzie byt zabezpieczony od uderzeń bałwa-
nów.
Kilka godzin przesiedzieliśmy tak z Tomem, oczekując końca burzy. Zalękniony dzieciak
tulił się do mnie i dopytywał z płaczem, po cośmy tu przyszli? Nie umiałem mu odpowie-
dzieć, po cośmy tu przyszli, tak jak od dawna nie umiem już odpowiedzieć sam sobie, po co
w ogóle przyszliśmy na Księżyc...
Nauczony doświadczeniem, byłem już ostrożniejszy z powrotem i wybierałem drogę do-
statecznie wzniesioną nad poziom morza.
Zresztą był to jedyny wypadek, kiedy w podróży groziło nam poważne niebezpieczeń-
stwo. Wszystkie inne wyprawy odbywaliśmy bez przygód i wesoło.
Mieliśmy także dużą i mocną łódz. Drugi motor elektryczny, który niegdyś miał służyć
nieszczęśliwym Remognerom, naprawiłem na spółkę z Piotrem i umieściłem w szalupie, aby
poruszał pędzącą ją śrubę. Szalupy tej używaliśmy do wypraw rybackich, a także puszczałem
się nią z Tomem w przedpołudniowych lub wieczornych okresach ciszy na pełne morze.
Podczas jednej z takich wycieczek odkryłem wyspę, ze wszech miar godną uwagi. Już z
daleka zastanowiła mnie jej postać.
Wszystkie wyspy, które poznałem do tego czasu, były albo wysadzonymi nad po-
wierzchnię morza wulkanami, albo też szczytami zalanych wodą gór pierścieniowych. Ta zaś
zrobiła na mnie od razu wrażenie szczątka morzem pochłoniętego lądu. Była obszerna i dość
płaska, jedynie w południowo--zachodniej jej stronie wznosiło się pasmo gór niewysokich,
pokruszonych odwiecznym działaniem deszczów i wichru. Brzegi miała strome, uderzeniami
fal snadz wyżarte, gdyż morze na szerokiej przestrzeni wokoło było tak płytkie i zasłane mie-
liznami, że trudno nam było naszą, nieznacznie tylko zagłębiającą się szalupą przybić do lądu.
A ląd to był ciekawy, zgoła niepodobny do znanych nam okolic księżycowych. Przede [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goeograf.opx.pl