do ÂściÂągnięcia - download - pobieranie - pdf - ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Annie jakiejś błyskotki?
 Bzdura! Po co mu jubilerzy, skoro ma skarb Hasan-beja w ręku?! - pomyślałem.
Nagle Jerzy odwrócił się i ostrym krokiem ruszył mi naprzeciw. Nie było sensu się
ukrywać!
- Depczesz mi po piętach!
Zdziwiła mnie złość w jego zwykle opanowanym głosie. I ten błysk oczu! To ja mam
powody do wściekłości, a on skarb. Czyżby zmęczył się walką z nami, którą tylekroć
wyśmiewał? A może zbliża się decydujący dla niego moment?
- No to zabieraj się z Mikołajek i będzie spokój! - odciąłem z równą złością.
Odwrócił się bez słowa.
Wzruszyłem ramionami i wróciłem na jacht.
Pan Tomasz przywitał mnie smętnie zadumany:
- Wiesz, Paweł, zastanawiam się, czy wykorzystaliśmy wszystkie możliwości...
Przemyślałem sobie wszystkie dni bojów o skarb Hasan-beja, wszystkie
niezrealizowane plany i odrzucone pomysły.
- Chyba już próbowaliśmy wszystkiego - odpowiedziałem po dłuższej chwili. - Może
tylko Nowicki i  Trzeci ? Ale z Nowickiego sam dyrektor kazał zrezygnować, a  Trzeciego
odrzucił, że niby tylko na ten jeden raz go zaangażowano.
-  Trzeci , mówisz? - pokręcił głową szef. - Nic o nim nie wiemy... A może
właśnie?... Masz jeszcze w notesie numery samochodów, które spisałeś na parkingu w
Giżycku?
- Powinny być.
- To dawaj! - pan Tomasz ożywił się. - Zadzwonimy do Marczaka. Niech je sprawdzi!
- Jest sens?
- Na bezrybiu i rak ryba! A tobie nie chce się lezć w ten upał do Rosynanta?
Oj, nie chciało mi się! Ale cóż, wola szefa to rzecz święta!
Wróciłem ocierając pot z czoła
- Proszę, oto te numery. Może pan dzwonić.
- Ja? - szczerze zdumiał się - pan Tomasz. - Ja jestem na urlopie! Dzwoń, kochany! Na
mój koszt! Aparat leży gdzie zwykle...
- Halo! - głos Marczaka nakazywał daleko posuniętą ostrożność.
- Dzień dobry, panie dyrektorze. Mówi Daniec...
- Aa, witam serdecznie! Nie za zimno wam w Mikołajkach, nie za mokro? Bo tu u nas
upał aż miło! - wściekłe sapnięcie.
- U nas też. Ale nie bardzo mam czas zwracać uwagę na pogodę, bo robota...
- Od kiedy to pływanie z panem Tomaszem jego jachtem w towarzystwie pięknych
panienek nazywa się robotą?!
- Pan Tomasz jest tu prywatnie. I w dodatku z rodziną - położyłem na ostatnim słowie
lekki nacisk.
- No tak... - zmitygował się Marczak. - To czego panu potrzeba? Bo nie dzwoni pan
chyba z samej życzliwości dla mnie.
- Z życzliwości także bym zadzwonił... Ale mam prośbę: czy byłby pan łaskaw
sprawdzić, kto jest posiadaczem następujących samochodów: LDA 54-97, GAN 87-94, WAZ
32-74 i WzK 43-67. To może bardzo nam pomóc...
- Niech pan zadzwoni za godzinę.
- Jakiż zbawienny wpływ masz na dyrektora! - zaśmiał się pan Tomasz i przeciągnął
radośnie. - Mnie udałoby się zmusić Marczaka do wysiłku w ten upał chyba za trzecim razem!
Wolałem przyjąć odżywkę przełożonego jako zasłużony komplement niż jako kpinę.
Odczekałem mniej więcej godzinę i sięgnąłem po komórkowiec:
- Zgodnie z umową kłaniam się panu dyrektorowi po raz drugi!
- I ja się kłaniam. A teraz proszę notować: mercedes WZK 43-67, właściciel Jan
Kókulski, przez  o z kreską. Jubiler, członek tylu komisji i stowarzyszeń, że panu kartka się
skończy, nim je wszystkie podam. Wymienię choćby bardzo ekskluzywne, nawet jak na tę
branżę,  Koło Miłośników Szmaragdu . Absolutnie poza podejrzeniami!
- Nie moimi! - mruknąłem.
- Coś pan mówił? - zapytał Marczak
- Nic takiego. Cieszę się, że pan Kókulski przez  o z kreską jest godnym synem
naszej ojczyzny! Ale może nie właściciele innych zapisanych przeze mnie samochodów?... -
zapytałem na odczepnego.
- Odpadają. Emerytowany tancerz. Prokurator i... szewc! Tym ostatnim może pan się
zajmie, zanim wróci do prawdziwej pracy! %7łegnam! - trzask odkładanej słuchawki.
- Co, nie kazał wracać zaraz? - zainteresował się szef.
- Nie.
- O, to masz szczęście! Za miesiąc zlot poszukiwaczy skarbów w Górowie Iławeckim,
a to dla Marczaka jakby już jutro. A co z listą podejrzanych?
- Jest jeden. Ale wygląda na to, że mieliśmy rację, zakładając, że zaproszono go tylko
na jeden występ. Jubiler, szycha wśród swoich, Kókulski przez  o z kreską - zaśmiałem się.
Ale szef smutno pokręcił głową:
- Znam to nazwisko. I nawet nie przypuszczałem, że współpracuje z takimi jak
Nowicki. Trzeba będzie kiedyś przyjrzeć mu się dokładniej! Zapamiętaj to. Ale na dzisiaj
gość jest poza naszym zasięgiem!
- Tak. I chyba nic go nie łączy ze skarbem Hasan-beja. Gdyby Batura jemu właśnie
chciał go sprzedać, już byłoby po transakcji...
Od agentów Zenka napłynął jeden komunikat: znana już dama z ubytkiem w uzębieniu
- duże chipsy:
- Balują w  Gołębiewskim . Za trudno podejść!
- O, tak! - użaliłem się nad ciężką dolą agenta i osłodziłem ją dwoma lizakami.
Tak więc pierwszy dzień batalii o odzyskanie skarbu Hasan-beja nie przyniósł
sukcesów. Ale nie przyniósł też i strat, a to już jest coś! Przykro było tylko myśleć, że dni,
które nam zostały na ostateczne rozprawienie się z Batura, jest coraz mniej...
Postanowiłem więc jąć się sposobu, który, co tu ukrywać, budził we mnie lęk. Ale
gdybym zwyciężył?! Serce zabiło mi mocniej. I to nie serce szeregowego pracownika
Ministerstwa Kultury i Sztuki, ale serce młodego mężczyzny! Odbyłem więc poufną rozmowę
z Zenkiem, podczas której zleciłem, by jego agenci następnego dnia zwrócili szczególną
uwagę na Annę i meldowali natychmiast, gdy zobaczą ją w mieście samą.
Godzina jedenasta. Komunikat: młodzian tym razem nie w slipach, ale w bermudach -
podwójne fryty i cola:
- Ona siedzi w kawiarni pod parasolem i coś tam pije. Będzie pewno długo sama, bo
on idzie z jakimiś facetami na jacht. O, tam idą! Cześć!
Spryciarz! Wyłudził opłatę za komunikat, a wiedział, że za chwilę sam zobaczę Baturę
bez Anny!
Gdy tylko Jerzy z dwójką nie znanych mi mężczyzn minął nasz pomost, wybiegłem na
nabrzeże. I w górę do miasta!
Anna siedziała zamyślona nad szklaneczką soku pomarańczowego. Powoli obracała na
palcu pierścionek od Jerzego.
 Niedługo ciśniesz mu go w twarz! - pomyślałem.
- Anna! Co za niespodzianka! Ty, sama?
- Paweł! - po rozjaśnieniu oczu poznałem, że cieszy się na mój widok. - Siedzę sama,
bo - uśmiechnęła się figlarnie - to całe żeglarstwo już mi bokiem wychodzi. Widocznie jestem
stwór lądowy.
- Lądowy? Znam takich, co dla tak pięknego  stworu wyrzekliby się wody do końca
życia! - ucałowałem smukłą dłoń.
- Ech, ci Polacy! Nikt na świecie nie umie tak prawić komplementów jak wy!
Siądziesz?
- Nie śmiałbym odmówić! - utrzymywałem zalotno-żartobliwy ton, aby ukryć drżenie
głosu. - Tylko wezmę coś do picia...
Patrzyłem, jak kostki lodu powoli wirują w toniku, a szklanka pokrywa się rosą:
- Anno, czy Jerzy powiedział ci, skąd się znamy?
Popatrzyła zaciekawiona:
- Nie. To jakaś tajemnica?
- Może? Zresztą ja również najchętniej milczałbym o tym. I o powodach, dla których
się tu wciąż spotykamy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goeograf.opx.pl