do ÂściÂągnięcia - download - pobieranie - pdf - ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Mordimer, jakie ty niby masz czułe serduszko  zakpił Drugi.
Obróciłem się i spojrzałem w jego stronę. Musiał zobaczyć w moich oczach coś takiego, że
szybko uciekł ze wzrokiem. Cóż trzeba przyznać, że wytresowałem chłopców, ale nie miałem nigdy
nawet cienia wątpliwości, że są jak dzikie psy. Wystarczy im odczepić łańcuch, wystarczy zabrać
bat sprzed oczu, a rzucą się, żeby kąsać. Nie mnie, a przynajmniej na początku nie mnie, ale
mogliby narobić kłopotów. Należało więc krótko ich trzymać, nawet jeśli chodziło o drobiazgi. Po
to, by bez wahania wykonywali polecenia, kiedy przyjdzie do ważnych rozstrzygnięć.
Po przebyciu brodu wjechaliśmy w sosnowy las. Potem sosny ustąpiły miejsca brzozom,
olchom oraz topolom, a kopyta naszych koni zagłębiały się w zielony kożuch mchu i brodziły
wśród wysokich paproci. Słyszałem świergot ptaków, a co najmniej dwa dzięcioły wytrwale
ostukiwały pobliski pień. Ach, sielskie widoczki i sielskie odgłosy! Nic, tylko rozłożyć się w trawie
z butelczyną wina w ręku i chętną dziewuszką u boku! Szkoda tylko, biedny Mordimerze 
pomyślałem  że nie masz czasu na odpoczynek, gdyż całe swe życie poświęciłeś ściganiu złych
ludzi. Westchnąłem szczerze i spojrzałem w niebo. Wyraznie dostrzegłem, że zasnuwają je ciemne
chmury. Pierwsza kropla dżdżu kapnęła mi na policzek. Teraz pięliśmy się wąską przecinką wzdłuż
zbocza jednego ze wzgórz.
 Robi się ciemno  zauważył ostrożnie dowódca straży.
W jego słowach była niejaka przesada, bo do zachodu słońca dzieliło nas jeszcze ładnych kilka
godzin. Lecz faktycznie świat poszarzał, gdyż niebo zasnuła zbita warstwa skłębionych, burzowych
chmur. Zrobiło się też parno i, oddychając, czułem się, jakby mi ktoś wsadzał w płuca mokrą
szmatę.
Wyjechaliśmy na wyłysiały szczyt wzgórza. Przed nami rozciągała się łagodna równina, a
jeszcze dalej białe szczyty, ściany oraz urwiska wapiennych skał. To właśnie miejsce zobaczyłem w
czasie wczorajszej, bolesnej modlitwy. Z odległości nie widzieliśmy wlotów jaskiń oraz pieczar, ale
byłem pewien, iż właśnie wapienne wzgórza są pełne wydrążonych w kamieniu naturalnych
kryjówek.
 Ano jesteśmy  stwierdził Wolfgang, jakby potwierdzając słuszność mego rozumowania.
Potem rozejrzał się badawczo i pokręcił głową.
 Tu i rok można stracić na poszukiwania  powiedział.
Kostuch i blizniacy również nie mieli najszczęśliwszych min. Nie uśmiechało im się wspinanie
po wapiennych, kruchych skałach i badanie jaskiń, których ściany groziły w każdej chwili
osunięciem. Tyle, że ja wiedziałem, iż nie będziemy szukać po omacku, co faktycznie stałoby się
zajęciem na całe dnie dla całej armii. Pomimo, że robiło się coraz ciemniej, dostrzegłem skałę,
której kształt przypominał wzniesiony w niebo pysk jaszczura. To ją właśnie zobaczyłem w czasie
mej modlitewnej wędrówki. A jeśli tylko wizje mnie nie myliły, właśnie pod nią lub w niej
znajdziemy kryjówkę zbrodniarza.
Teraz musiałem się przekonać o słuszności mych podejrzeń. Nie zamierzałem zapuszczać się
głęboko do jaskiń, wydając wrogowi bitwę na jego terenie. Zwłaszcza, że siłami dysponowałem nad
wyraz szczupłymi. Ale nawet najbardziej ostrożny człowiek musi zostawić ślady obozowania.
Resztki jedzenia, pozostałości po ogniskach, skóry oprawionych zwierząt, czy ości ryb. Nie mówiąc
już o odciskach końskich podków, sierści lub strzępach materii z odzienia, pozostawionych na
gałązkach krzaków. Należało mieć tylko wprawne oko, a w tym wypadku mogłem liczyć na
blizniaków.
Wapienna skała z daleka wydawała się znacznie mniejsza niż była w rzeczywistości. Dopiero
kiedy stanęliśmy u jej podnóża, zobaczyłem, że czeka nas niezły orzech do zgryzienia. Widziałem
grube pęknięcia w kamieniu, które były zapewne wlotami jaskiń. Ale te pęknięcia znajdowały się
mniej więcej sto, sto dwadzieścia stóp od ziemi. Dość, by spadając, odmówić krótki pacierz. Na
szczyt skały  pysk i grzbiet jaszczura  można było dostać się łukowato biegnącym zboczem, ale
stamtąd z kolei trzeba byłoby się po linie spuścić na około dwieście stóp, by dotrzeć do szczelin.
 Sprawdzcie, ile mamy liny  rozkazałem.
Chłopcy zeskoczyli z siodeł, wyjęli z juków sznury i rozwinęli je. Kłócili się przez chwilę, aż
wreszcie Kostuch odepchnął blizniaków i zaczął odmierzać długość krokami.
 Na moje oko sto dwadzieścia  powiedział, krzywiąc się, bo wiedział, że nie wystarczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goeograf.opx.pl