[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wszędobylskie zające.
Nagle, tuż zza olbrzymiego, wiekowego dębu, doszedł jej
uszu przytłumiony krzyk. Mimo, że głos był dosyć słaby, nie
było wątpliwości, że jego posiadacz wzywa pomocy.
S
R
11
Instynktownie Cathy ściągnęła cugle i zbliżyła się do miej-
sca, skąd dochodził dzwięk. Strach ściskał ją za gardło i pod-
powiadał, by czym prędzej galopowała do domu. Potem górę
wziął zdrowy rozsądek. Osoba, która wzywała pomocy z pew-
nością nie jest w stanie zrobić jej krzywdy.
Zeskoczyła z siodła i pobiegła do przodu, zostawiając konia
na miejscu. Wreszcie znalazła: za pniem powalonego drzewa
leżał jakiś mężczyzna.
Twarz miał podpartą ramieniem i nie poruszył się, gdy bie-
gła do niego. Z pewnością głos, który usłyszała, był ostatnim
wysiłkiem, na który się zdobył. Cathy zbliżyła się i odwróciła
go na plecy. Wtedy wyrwał się z jej ust krzyk strachu i zasko-
czenia.
Frank! krzyknęła, potrząsając nim gwałtownie.
Otworzył oczy i patrzył bezwładnie przed siebie, jakby jej nie
zauważając. Wyglądał strasznie zapadnięte policzki i ści-
śnięte bólem wargi. Oczy płonęły gorączkowym ogniem.
Wreszcie poznał ją i jego twarz przybrała wyraz zdziwienia.
Cathy! Skąd się tu wzięłaś?
Nie odpowiedziała na jego pytanie, zadając mu własne:
Co się stało? Czy jesteś ranny?
S
R
W tej samej chwili z ulgą zauważyła, że Frank nadal ma na
sobie białą, przybrudzoną koszulę, w którą był ubrany, gdy
widzieli się ostatnim razem.
Moja noga! jęknął cicho i skinął głową w stronę swej
stopy.
Cathy popatrzyła dookoła, lecz nic nie zauważyła. Noga
była cała i nigdzie nie było ani śladu krwi. Wtem wydała z
siebie gardłowy okrzyk.
Na końcu przybitego do drzewa grubego łańcucha znajdo-
wała się zardzewiała pułapka na niedzwiedzie. Jej zęby zaci-
śnięte były na łydce Franka.
Natychmiast rzuciła się ku metalowym szczękom i z całych
sił próbowała je rozdzielić, lecz one nie poruszyły się, nato-
miast z ust mężczyzny wydobył się kolejny jęk bólu.
Nie ma co powiedział. Próbowałem przez cały
czas, odkąd tu jestem. Musisz sprowadzić pomoc...
Ale jak to...
Goniłem królika czy zająca uśmiechnął się smutno.
Głupio zrobiłem, ale byłem straszliwie głodny. Mimo szyn-
ki i innych specjałów, jakimi mnie kiedyś obdarowałaś do-
dał, a w jego oczach zapaliły się iskierki rozbawienia. Nie
zauważyłem paści, aż było za pózno. Ależ wrzeszczałem!
Cathy poczuła, jak łzy współczucia pieką ją w oczy.
Może razem nam się uda? Nie jesteś za słaby?
Możemy spróbować, ale nie sądzę, żeby nam się udało.
Wygląda na to, że jest tu od lat. Pomyślałabym, że jest
zbyt stara, żeby zadziałać.
Jak widać, nie jest powiedział, a przez twarz przele-
ciał mu skurcz bólu. Przekonałem się o tym na własnej skó-
rze. Chyba będziesz musiała sprowadzić pomoc. Trzeba ze
dwóch silnych mężczyzn, żeby otwarli szczęki.
Ale jak kogoś sprowadzę, znów wrócisz do więzienia...
S
R
Teraz wolałbym być w więzieniu wystękał. Cathy
wstała, patrząc na pułapkę.
Znajdę kawałek mocnego kija i spróbujemy za-
decydowała.
Rozglądnąwszy się wokół, znalazła to, czego szukała
dwie krótkie, mocne, jeszcze zielone gałęzie.
Usiadł i wtedy ujrzała, że na twarz wystąpiły mu krople po-
tu. Na podbródku miał zakrzepłą krew, która spłynęła z wargi,
gdy przygryzł ją, nie mogąc wytrzymać bólu.
Cathy przyszedł pewien pomysł do głowy.
Masz przy sobie nóż?
Nie potrząsnął głową. Zabrali mi go, zanim wtrą-
cili mnie do celi.
Trudno, może sobie jakoś damy radę. Wiedziała, że
najlepiej byłoby, gdyby pojechała do
domu po Willa, ale takie rozwiązanie oznaczało dla Franka
więzienie.
Wbiła jedną gałąz głęboko w miękką ziemię i przygięła . z
drugiej strony tak, żeby tworzyła coś w rodzaju sprężyny, na
której położyła drugą, a jej koniec oparła o szczęki pułapki.
Sarn spojrzał na nią z podziwem i na ile się dało, przysunął
się do paści, chwytając dłońmi obie jej części i wsuwając palce
w rozstępy między zębami. Powyżej skarpet widać było siną
łydkę. Dziewczyna modliła się, żeby tylko kość została niena-
ruszona.
Uklękła po drugiej stronie i chwyciła szczęki tak samo jak
on, uważając, żeby przypadkiem nie poruszyć kija. Ich jedyną
szansą było wsunąć go głęboko i potem rozewrzeć pułapkę na
tyle szeroko, by mógł wydostać nogę. Mimo, że szczęki były
zardzewiałe, sprężyna wydawała się być sprawna, bowiem
chronił ją przed opadami pień drzewa.
Teraz! powiedziała Cathy, gdy ich oczy się spotkały.
S
R
Nachyliła się i z całych sił spróbowała rozsunąć szczę-ki.
Tak samo robił Sarn, którego mięśnie omal nie wyskoczyły ze
skóry, a usta zacisnęły się we wściekłym grymasie. Pot lał mu
się z twarzy strumieniami.
Pułapka zaskrzypiała i zęby oddaliły się od siebie bardzo
powoli, wreszcie na tyle, by wsunąć między nie trzymaną w
pogotowiu gałąz. Cathy rozluzniła mięśnie i niemal upadła na
ziemię, ciężko oddychając.
Sarn opadł na mech po drugiej stronie, przyciskając dłonie
do twarzy, z ostrym kilkudniowym zarostem. Pułapka była
otwarta na szerokość kija, jednak nie na tyle, by mógł oswobo-
dzić nogę. Zelżał tylko nacisk zębów na nogę. Przez kilka
chwil odpoczywali, spoglądając jedno na drugie. Cathy wstała
i chwyciła za wolny koniec kija.
Spróbuję podważyć. Czy dasz radę ją podtrzymać, żeby
się nie przekręciła?
Spróbuję odparł Sarn, przygotowując się do kolejnej
próby.
Cathy z całą siłą naparła na kij, zastanawiając się, czy
drewno wytrzyma i czy Sarn da radę utrzymać szczęki w takiej
pozycji. Wreszcie, ze straszliwym skrzypieniem, zęby rozwar-
ły się szerzej. Gdy tylko były wystarczająco szeroko, Sarn dał
znak, że już i wyrwał nogę z paszczy pułapki. W tej samej
chwili kij, trzymany przez Cathy, wyleciał jej ze ścierpniętych
palców. Szczęki zatrzasnęły się z tryumfalnym metalicznym
chrzęstem, ale tym razem pomiędzy nimi nie znajdowało się
nic.
Przez moment oboje leżeli na trawie dochodząc do sił. Na-
gle Sarn powiedział z podziwem:
Udało ci się!
Udało się nam poprawiła go.
Obejrzała dokładnie jego łydkę i okazało się, że to ta sama,
którą przedtem skręcił. Wyobrażała sobie, jaki ból musi mu
S
R
sprawiać. Cała była spuchnięta i sina od napęcz-niałych żył.
Mógł jednak nią poruszać, i z ulgą zauważyła, że kość nie jest
złamana, choć nie wiedziała, jaki cudem. Będzie jednak musiał
skorzystać z pomocy lekarza. Rozejrzała się za koniem.
Jakbym ci pomogła dasz rady przejść kawałek?
Chyba tak. Ale dokąd chcesz mnie zabrać? zapytał
niepewnie.
Do domu. Wzruszyła ramionami, jakby była to naj-
naturalniejsza rzecz do zaproponowania w takich oko-
licznościach. Lekarz musi obejrzeć ci nogę i sprawdzić, czy
nie ma zakażenia.
To znaczy, że drugi raz nie uda mi się uciec z więzienia.
Spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Ale może i tak
miałaś zamiar oddać mnie w ręce swojego chłopaka?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]