do ÂściÂągnięcia - download - pobieranie - pdf - ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niestosowne.
 Hm!  chrząknął mistrz.  Niech każdy z nas robi to, co do niego należy. Byle dobrze! 
nie omieszkał pokiwać palcem za wchodzącymi do oranżerii. A ja pomyślałem z uśmiechem
o czujnych na swym stanowisku Trzech Urwisach.
Zawróciłem ku pałacowi, gdzie w ciszy mego pokoju czekali opaci sulejowscy. Nataniel
zmierzał czujnie za mną. Starając się robić jak najmniej hałasu weszliśmy do sieni i tam, jak
na złość, napatoczyliśmy się od razu na redaktora  Horyzontów Filozofii i jego lisi (tak mi
się przynajmniej wydało) uśmiech:
 O, panowie byli na spacerze! I tacy nie ubrani?! A czy już wolno opuszczać pałac?
Zęby mistrza ze zgrzytem zmęłły przekleństwo. Było to prawdziwym mistrzostwem, jako
że twarz cała uśmiechała się ku redaktorowi jak ku marnotrawnemu a odzyskanemu synowi.
Ja jednak postanowiłem opowiedzieć historię pościgu za malarzem (oczywiście pomijając
udział Urwisów i kolegów Colombo).
 No, no!  pokręcił głową filozof i odszedł bez słowa, usiłując zapewne w swej mądrej
głowie znalezć filozoficzną odpowiedz na intrygujące zachowanie malarza...
Na kilkanaście minut przed obiadem zszedłem do palarni, której okna wychodziły na
południe, by ucieszyć się jej nasyconą słońcem ciszą. Do pełni szczęścia i zapomnienia o
przykrościach poranka brakowało mi już tylko odrobiny muzyki. Ale już z nią śpieszyło ku
mnie usłużne radio. Przesunąłem fotel w prostokąt złotych promieni i zapadłem w ich
ożywcze ciepło z westchnieniem ulgi. Postanowiłem myśleć o rzeczach ważnych, ale
przyjemnych.
Tak więc jeszcze raz ucieszyłem się z bystrości i czujności Urwisów, którzy nie bacząc na
mróz czuwali nad Nieborowem w gęstwinie parku. Z sympatią wspomniałem tropiących
pałacowego złodzieja policjantów i ujrzałem oczyma duszy, jak prowadzą z oranżerii
zalewającego się łzami spóznionej skruchy malarza.  To za nasze uganianie się po parku! 
pomyślałem z satysfakcją.
Do palarni weszła pani Rokoko. I ona wydala mi się zmieniona na korzyść. Uczesała się
jak wiejska dziewczyna  blond włosy ujęła gładko, tylko z przedziałkiem i dwoma
skrzydełkami rozchodzącymi się od niego. Miała naturalne kolory na policzkach i gołe
ramiona...
 A pan marzy... pan marzy...  powiedziała zalotnie, aksamitnie. I poczęła recytować
Petrarkę, a była zaiste świetną, aktorką!
Jeśli to nie jest miłość  cóż ja czuję?
A jeśli miłość  co to jest takiego?
Jeśli rzecz dobra  skąd gorycz, co truje?
Gdy zła  skąd słodycz cierpienia takiego?...
Tupiąc głośno butami zbiegł z góry tłumacz Kostia. Aktorka tym samym tonem, jakim
recytowała dla mnie, szepnęła do niego z wyrzutem:
 Gdzie byłeś? Tak cię szukałam...
 Z każdego kroku mam się tłumaczyć  odburknął Kostia rozwalając się w fotelu.
 I cóż ona w nim widzi?  pomyślałem nie bez zazdrości.   Nos w wągrach, obwisła
dolna warga, niskie czoło...
Na szczęście gong na obiad przerwał tę wyliczankę.
W obiedzie wziął udział oficer policji. Jeden z dwóch, których widzieliśmy z mistrzem
zmierzających ku oranżerii. Skąd zresztą wrócili  ku memu żalowi  z pustymi rękoma.
Dotychczasowy zastępca nadkomisarza Parzydełko, komisarz Kolec, towarzyszyć miał nam
teraz stale, to znaczy do chwili schwytania nieborowskiego złodzieja.
Obiad upływał w milczeniu. Dopiero przy deserze odezwał się nagle malarz Borówko, ale
zrobił to tak jakoś dziwnie, jakby sam do siebie mówił czy też tłumaczył się przed sobą:
 Trzeba się czołgać, żeby dojść do czegoś. Ze zwierząt tylko dwa mają własny domek,
dwa czołgające się: żółw i ślimak.
 Eet!  ziewnął Nataniel.  Wszystkie reguły są nudne. Interesują nas dopiero wyjątki...
Równie jak inni milczący komisarz podniósł wzrok:
 Interesuje więc państwa złodziej? A przecież jest nim ktoś spośród waszego grona...
Niech się tylko przyzna w porę, a wina będzie mu darowana w połowie!  znacząco podniósł
palec.
Smutnie zwiesiliśmy głowy nad talerzami.
 Tra-ta-ta, panowie  zagdakał po chwili profesor Zann.  Wszystko to nam obojętne
nieco, bo nie nasze kradną! Niech no by tylko złodziejaszki połakomiły się na samochody na
parkingu!
 Na to stadko maluchów czy landarę pana Tomasza?  parsknął Kostia.
 A cadillac pana Nataniela?  niewinnie a słodko uśmiechnęła się do mistrza Eleonora z
Kraszewskich.
 Rzecz nabyta  lekceważąco potraktował swój ukochany wóz poeta.
Ale jednocześnie usłyszałem trzykrotne stuknięcie o drewno. Mistrz odpukiwał! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goeograf.opx.pl